Nadzieja


O nieba, co za purpura,
chmury przez czerwień wpław,
rude liście — spłoszone kury,
klomb — nastroszony paw.

W rozwarte dłonie drzew
kapie z konaru na konar.
To krew, to krew, to krew,
bój się Boga, uciekaj, Zielona!

Na głowie błazeńska czapka,
na czapce dzwonków zgrzyt.
Przebrana sobie na wstyd
pstra cudaczka, brzemienna matka.

Za tobą tłumy w alejach
śmiechem cię będą gnać:
„Cha, cha, cha, taka mać!
Matka głupich, Nadzieja!”

I urągać będą tobie, źli,
i błotem, i śniegiem w twarz:
To twoje idee, masz!
Co — lepią się od krwi?

Patrzcie, jeszcze jej nie dość!
Patrzcie, jak śmiesznie ucieka!
No, papugo, powtórz swoje credo:
„Wierzę, wierzę, wierzę w człowieka!”

A gdy legniesz, zgoniona, w rowie,
to o zmierzchu czerwonego dnia,
ten, w którego wierzyłaś — człowiek —
przyjdzie, będzie mówił: „To ja.
Ucisz serce — zielony liść!
Niechaj gardzą tobą, niech się śmieją,
ja — nie umiem bez ciebie żyć,
matko głupich,
moja matko,
Nadziejo.”